Forum Xavier Naidoo & Söhne Mannheims Group Strona Główna Xavier Naidoo & Söhne Mannheims Group
Polskie Forum poświęcone twórczości Xaviera Naidoo i Söhne Mannheims
 
 » FAQ   » Szukaj   » Użytkownicy   » Grupy  » Galerie   » Rejestracja 
 » Profil   » Zaloguj się, by sprawdzić wiadomości   » Zaloguj 

Artykuły wszelakie
Idź do strony Poprzedni  1, 2, 3, 4, 5, 6  Następny
 
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum Xavier Naidoo & Söhne Mannheims Group Strona Główna -> Freestyle
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Akinorew




Dołączył: 15 Sty 2006
Posty: 581
Przeczytał: 0 tematów

Skąd: co 5 Kinder niespodzianka

PostWysłany: Pon 20:04, 29 Maj 2006    Temat postu:

ee Diana- finał już był....
Rzeczywiście ewe artykuł jest dobry Wink heheh


Ostatnio zmieniony przez Akinorew dnia Pon 18:57, 12 Cze 2006, w całości zmieniany 1 raz
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Domi




Dołączył: 19 Lip 2005
Posty: 778
Przeczytał: 0 tematów

Skąd: Nürnberg

PostWysłany: Pon 21:05, 29 Maj 2006    Temat postu:

ewe napisał:
Domi napisał:
Jejku, ewe, dzieki ci wielkie za ten smiszny, lekki artykulik Very Happy

Elanitu Exclamation Ty, no popatrz, wystarczy, że człowiek zaloguje się na forum, a za wszystko Ci dziękują Laughing Laughing Laughing Cool

Embarassed Embarassed Yyy, pseplasam za pomylke.
Mialam na mysli...ma sie rozumiec! Elanitu - ths za ten artykulik Mr. Green !
Powrót do góry
Zobacz profil autora
ewe




Dołączył: 23 Lis 2005
Posty: 992
Przeczytał: 0 tematów

Skąd: Cieszyn

PostWysłany: Wto 13:09, 06 Cze 2006    Temat postu:

Nie wiedziałam gdzie to napisać, sorry jeśli O.T. Wink
Przeczytałam dzisiaj w magazynie To&Owo :Przed meczem otwarcia MŚ oficjalny hymn mundialu "Celebrate the day" zaśpiewa Herbert Groenemeyer. Ten najpopularniejszy niemiecki wokalista sprzedał w swojej karierze kilkadziesiąt milionów płyt.Hmmmmm........, a miałam cichą nadzieję, że może jednak Xava ........wiem, głupia jestem
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Domi




Dołączył: 19 Lip 2005
Posty: 778
Przeczytał: 0 tematów

Skąd: Nürnberg

PostWysłany: Wto 16:38, 06 Cze 2006    Temat postu:

Heeeeeeeeee??!!!!!! Buuuuuu Sad!
To byl powod dla ktorego chcialam rozpoczecia zobaczyc Wink.
Ewe, ja bym to do Artykuly o Xavierku wkleila - sehr wichtig Nachricht Cool!!
Powrót do góry
Zobacz profil autora
diana




Dołączył: 12 Wrz 2005
Posty: 848
Przeczytał: 0 tematów

Skąd: Warszawa

PostWysłany: Śro 7:52, 07 Cze 2006    Temat postu:

A to co miał Xava śpiewać? Czy nie miał? Bo ja jak zobaczyłam ten artykuł 'wir sind patrioten' co wszyscy się tak cieszyli z Xavy bicepsów, to myślałam, że nasze słonko chymn Niemiec będzie śpiewał?
Myliłam się?
No dajcież spokój, poproszę o natychmiastowe wyjaśnienia!!! ja tu już zęby sobie ostrzę od miesiąca na takie wydarzenie.... A tu dupa.
Powrót do góry
Zobacz profil autora
ewe




Dołączył: 23 Lis 2005
Posty: 992
Przeczytał: 0 tematów

Skąd: Cieszyn

PostWysłany: Śro 7:56, 07 Cze 2006    Temat postu:

No właśnie nikt nic nie wie..... i chyba jednak nic Xava nie będzie śpiewał, ale to i tak nie zmieni faktu, że otwarcie i mecze będę oglądać Wink łohoho....zaczyna sie w piątek Mr. Green
Powrót do góry
Zobacz profil autora
seeker




Dołączył: 04 Sie 2005
Posty: 1143
Przeczytał: 0 tematów


PostWysłany: Pon 17:59, 12 Cze 2006    Temat postu:

Shocked Shocked Shocked

Postawił na Polskę i popełnił samobójstwo

Ekwadorski kibic popełnił samobójstwo, po tym jak piłkarska reprezentacja tego kraju pokonała Polskę 2:0 w piątkowym meczu mistrzostw świata w Niemczech - poinformowała policja.

Zmarły postawił 500 dolarów (400 euro) na porażkę Ekwadorczyków. Po spotkaniu powiesił się we własnym mieszkaniu.

Przed spotkaniem faworytem meczu była uznawana Polska. W listopadzie, w towarzyskim meczu w Barcelonie Polacy łatwo pokonali Ekwador 3:0. Ale w piątek Ekwadorczycy z niewiele większym trudem wygrali z Polską 2:0.


Źródło: [link widoczny dla zalogowanych]
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Akinorew




Dołączył: 15 Sty 2006
Posty: 581
Przeczytał: 0 tematów

Skąd: co 5 Kinder niespodzianka

PostWysłany: Pon 18:59, 12 Cze 2006    Temat postu:

osz fuck...
kibicem to ja może i jestem,no ale bez przesady...
Powrót do góry
Zobacz profil autora
seeker




Dołączył: 04 Sie 2005
Posty: 1143
Przeczytał: 0 tematów


PostWysłany: Pon 14:34, 19 Cze 2006    Temat postu:

5 zł abonamentu za pirackie nagrania z sieci?

Michał Wójcik, śląski poseł PiS-u, chce pozwolić internautom na ściąganie z sieci nielegalnej muzyki. Będą tylko musieli zapłacić dodatkowych 5 zł abonamentu.

Internet to skarbnica pirackich filmów i muzyki. W sieci bez większego trudu można znaleźć specjalne strony, za pośrednictwem których można ściągać za darmo wszystko, czego dusza zapragnie. Internauta z dwumiesięcznym stażem radzi sobie z tym bez problemu. W efekcie wiele osób zamiast kupować płyty ulubionych wykonawców, ściąga je za darmo z sieci. Muzycy szacują, że z powodu piractwa co roku tracą setki tysięcy euro.

O pomyśle rozwiązania problemu opowiedział nam Krzysztof Cugowski, senator i lider Budki Suflera. O pomoc w przygotowaniu koniecznych zmian w przepisach poprosił Wójcika. Szczegóły projektu ustawy nie są jeszcze znane. We wtorek w tej sprawie ma się odbyć w Warszawie konferencja prasowa.

Udało nam się dowiedzieć, że internauci, którzy chcą ściągać z sieci piracką muzykę, oprócz zwyczajowych opłat mieliby płacić dodatkowy abonament. Opłaty nie będą zbyt wysokie. - Chodzi raptem o 5 zł miesięcznie - mówi Cugowski. Potem już z czystym sumieniem można będzie pobierać z sieci, co się chce. Pieniądze z abonamentu dzieliłyby między artystów takie organizacje jak np. ZAiKS.

- Wiem, że abonament to legalizacja tego, co nielegalne, ale chcemy w jakikolwiek sposób usankcjonować to, co i tak dzieje się w internecie - nie ukrywa Cugowski.

Zapytaliśmy posła Wójcika, czy nie uważa, że to zwyczajna legalizacja kradzieży. - A czy lepiej w ogóle tego nie zauważać? Sądzę, że ludzie będą spali spokojniej, jeśli będą postępować zgodnie z prawem - odpowiedział nam poseł.

Członkowie zespołu Dżem nie są w stanie policzyć, ile pieniędzy tracą z powodu piratów internetowych. - Szacuję, że tylko 30 proc. naszych płyt, które są w posiadaniu słuchaczy, zostało kupionych legalnie. Jeżeli na rynek wchodzi nowa płyta, a ludzie na koncertach śpiewają piosenki od początku do końca, to dowód na to, że znają je z internetu. Zamiast kupować, ściągają piosenki z sieci za darmo - mówi Leszek Martinek, menedżer Dżemu.

Dlatego pomysł Cugowskiego nie bardzo mu się podoba, bo nie rozwiązuje problemu. - Znam tylko jeden sposób na internetowe złodziejstwo - mówi. - Powinno być tak, jak na Zachodzie. Są sklepy internetowe, gdzie się po prostu kupuje muzykę i na tym koniec. Przekazywanie kolejnych opłat organizacjom spowoduje, że to one najbardziej skorzystają, a nie artyści. Kilkuzłotowy abonament może tylko doprowadzić do ruiny legalną sprzedaż muzyki. Zalegalizowanie piractwa będzie oznaczać, że tworzenie muzyki nie będzie już miało sensu - ocenia.

Julia Pitera, posłanka Platformy Obywatelskiej, również jest sceptyczna. - Abonament to pogodzenie się z tym, że z przestępstwem piractwa nie da się walczyć. To relatywne moralnie i radziłabym to jeszcze przemyśleć.

Przemysław Jedlecki


Źródło: [link widoczny dla zalogowanych]

I niby co? Trzeba się będzie wciągnąć na listę piratów, płacić 5 zł miesięcznie, przepisy się szybciutko zmienią i "mamy Cię! Twisted Evil".
Jestem za tym, żeby w sklepach zrobić taką akcję. Wpłaca się 5, może być nawet 10 zł, dostaje kartę klienta i potem przez miesiąc można wynosić ze sklepu co się tylko chce. Cool Rolling Eyes
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Akinorew




Dołączył: 15 Sty 2006
Posty: 581
Przeczytał: 0 tematów

Skąd: co 5 Kinder niespodzianka

PostWysłany: Pon 14:40, 19 Cze 2006    Temat postu:

seeker napisał:
Jestem za tym, żeby w sklepach zrobić taką akcję. Wpłaca się 5, może być nawet 10 zł, dostaje kartę klienta i potem przez miesiąc można wynosić ze sklepu co się tylko chce. Cool Rolling Eyes


no i w sumie rzeczywiście wyjdzie na to samo Cool
Powrót do góry
Zobacz profil autora
seeker




Dołączył: 04 Sie 2005
Posty: 1143
Przeczytał: 0 tematów


PostWysłany: Śro 10:59, 28 Cze 2006    Temat postu:

Question Question Shocked Question Question

Gejowska armia w lipcu w Polsacie

Geje w US Army

W lipcu w Polsacie zobaczymy reality show, w którym dziewięciu, najbardziej zniewieściałych skandynawskich gejów przechodzi trening wojskowy w US Army

Czy to prymitywna zabawa gejowskimi stereotypami, czy też dobra rozrywka? A może urzeczywistnienie gejowskich fantazji o prawdziwych mężczyznach? Pomysłodawcami programu "Gay Army" są liberalni Skandynawowie, a konkretnie Duńczycy, którzy wpadli na pomysł, żeby zniewieściałych, namiętnie używających szminki mężczyzn poddać wojskowemu drylowi rodem z amerykańskiej armii. "Żołnierze" dostali się w brutalne łapy autentycznego amerykańskiego instruktora Tony'ego Rosenbuma. Ten funduje im piekło: morderczy poligon, wycieńczające ćwiczenia, musztry i oczywiście wykrzykiwane wściekłym głosem zniewagi i obelgi.

Zwiastun programu wygląda przezabawnie, wykorzystuje kontrast między światami, które dotąd nie miały prawa się spotkać. Z jednej strony mamy więc rygor, nacisk na męstwo, bohaterstwo i sprawność fizyczną, z drugiej - wymuskanych chłopców w makijażu, którzy w wojskowej łazience przymierzają sukienki i nakładają szminkę na usta. - Jestem skandalicznie piękny! - mówi jeden z "rekrutów", przeczesując palcem świeżo depilowane brwi.

Tony Rosenbum niczym krwiożerczy drapieżnik - przyzwyczajony do szkolenia mięczaków na pozbawione litości maszynki do zabijania - rzuca się na swoje nowe ofiary - skandynawskich gejów. Ci żartują sobie z niego - podczas ćwiczeń z boksu delikatnie muskają worek treningowy swoimi wątłymi rączkami po manicure albo wymachują torbami wojskowymi, kręcąc pośladkami.

Rosenbums ma jednak przed sobą "poważne" zadanie: przygotować "poborowych" do starcia z prawdziwymi żołnierzami. Są więc lekcje strzelania z karabinów maszynowych, instruktaż walki wręcz, godziny przedzierania się przez poligonowe zasieki i okopy.

Sądząc po zwiastunie, "Gay Army" to komedia (jak śmieszna, zobaczymy) grająca na dwóch skrajnych stereotypach - najtwardszych na świecie US marines i najbardziej zniewieściałych gejów.

Na cykl składa się sześć godzinnych odcinków, których emisja rozpocznie się w Polsacie w lipcu. Wszystkie będą pokazywane o godz. 23.30.

Na stronach internetowych trwa debata między gejami ze Stanów Zjednoczonych i Europy na temat "Gay Army". Amerykanie dziwią się, że Skandynawowie - rzekomo "postępowi" - mogli zrobić tak stereotypowy program.

Skandynawowie odpowiadają, że właśnie w związku z tym, że są postępowi, mogą się śmiać z takich programów i nie zamieniać ich w kolejny powód do dramatycznego konfliktu społecznego.

- Jeżeli powielanie stereotypów na temat "zniewieściałych gejów w męskim świecie" ma być żartem, to brawo! - pisze jeden z dyskutantów z Ameryki. - Ten program zakłada, że geje nie mogą służyć w armii. U nas w USA właśnie tak jest. Pewnie Bush i reszta oglądali ten g... program.

Skandynawowie są jednak przekonani, że program "Gay Army" nie miał na celu prezentowania racji żadnej ze stron w debacie o służbie gejów w armii, lecz raczej miał być zabawą przeznaczoną dla telewizyjnego kanału rozrywkowego.

Bartosz Żurawiecki, autor gejowskiej powieści "Trzech panów w łóżku, nie licząc kota" i krytyk filmowy, mówi, że zobaczy pierwszy odcinek: - Skandynawowie są czuli na punkcie homofobii, więc nie sądzę, żeby ten show mógł obrażać gejów. Z drugiej strony reality show jest rozrywką i nie będzie się starał udowodnić, że geje się do armii nadają.

Sebastian Łupak


Źródło: [link widoczny dla zalogowanych]
Powrót do góry
Zobacz profil autora
diana




Dołączył: 12 Wrz 2005
Posty: 848
Przeczytał: 0 tematów

Skąd: Warszawa

PostWysłany: Czw 8:05, 29 Cze 2006    Temat postu:

Jeśli latają w kieckach, to już bardziej trnaswestyci.
Chętnie zobaczę. Najważniejsze, że sami się zgodzili na udział w programie. Mam już dosyć programów, gdzie główni bohaterowie są wkręcani w jakieś sytuacje przez ekipę aktorów. To okrutne.
A takie zdrerzenie 2 światów może być zabawne Smile
Powrót do góry
Zobacz profil autora
seeker




Dołączył: 04 Sie 2005
Posty: 1143
Przeczytał: 0 tematów


PostWysłany: Czw 18:50, 29 Cze 2006    Temat postu:

[link widoczny dla zalogowanych]

Komórka dla blondynek

W przypadku tego telefonu nie można mówić, że ma proste menu, bo on menu nie ma wcale

Nie można także pochwalić go, że ma prostą nawigację, bo tam nie ma nawet wyświetlacza. Sztab 28 naukowców z indyjskiego National Institute of Design przez pół roku głowił się nad tym, jak go skonstruować, aż w końcu w pocie czoła narodził się ten najprostszy na świecie model telefonu komórkowego.

Ma tylko pięć przycisków: jeden do odbioru połączeń, jeden do rozłączania, a trzy pozostałe do wybierania zapisanych w pamięci trzech numerów. - Liczba przycisków jest optymalna. Chcieliśmy zminimalizować skomplikowanie aparatu przy zachowaniu jego funkcjonalności. To ma być telefon dla totalnych laików - mówią naukowcy.

Najtrudniejsze w tym telefonie wielkości pudełka zapałek jest jednak zaprogramowanie trzech przycisków wybierających numery: może się to odbyć tylko za pomocą połączenia z innym aparatem telefonicznym. Nie wiadomo, kiedy telefon trafi na półki sklepów ani ile może kosztować: naukowcy dopiero co opatentowali pomysł, a teraz prowadzą negocjacje z dwiema firmami, które już zgłosiły zainteresowanie jego produkcją.


Źródło: [link widoczny dla zalogowanych]
Powrót do góry
Zobacz profil autora
seeker




Dołączył: 04 Sie 2005
Posty: 1143
Przeczytał: 0 tematów


PostWysłany: Wto 19:01, 04 Lip 2006    Temat postu:

Długi, ale przejmujący artykuł. Do tej pory takie rzeczy tylko na filmach widziałam.

Oddam dziecko, nim umrę

Łukaszek, patrz, czy to są ludzie, z którymi ci będzie dobrze

Ekipę kołobrzeskiej telewizji kablowej Agnieszka Węgrzyn zobaczyła z okna. To było w maju, chłodny poranek. Ulicą, wzdłuż muru katedry, szło dwóch mężczyzn. Nieśli kamery. Wtedy jeszcze miała siłę, by zejść na dół. Krzyknęła za nimi: - Panowie, pomóżcie mi.

- Najpierw pomyśleliśmy: napad czy co? - wspomina Dariusz Dudziak. - A to było jeszcze gorzej. Powiedziała, że umiera i szuka nowej rodziny dla syna. My na to, że teraz musimy pędzić, ale wrócimy wieczorem.

Kiedy wrócili, Agnieszka leżała osłabiona na wersalce

Dudziak: - Patrzyła na nas tymi wielkimi, niebieskimi oczami. Włączyliśmy kamery. "Pomóżcie mi znaleźć nowych rodziców dla Łukasza". Tak zaczęła. Potem płakała.

Łukasz: Chcę, by mnie kochali

Ten sam pokój. Wychudzona Agnieszka leży na wersalce. Mieszkanie jest wynajęte. Żadnych kwiatów, obrazków, wiszących na krzesłach ubrań. Już nie ma po co ani za co kupować. Wszystkie pieniądze poszły na leczenie.

- Mogę umrzeć dziś wieczorem, może za dwa dni. Pomóżcie Łukaszowi...

Łukasz ma 15 lat, wygląda na więcej. Wysoki, umięśniony, milczący. Mówi, że nie zależy mu na tym, aby trafić do bogatej rodziny.

- Nieważne, z jakiego miasta będą czy ze wsi... Chcę, żeby mnie kochali - kiedy mówi, patrzy w podłogę.

To samo powiedział w maju do kamery. I więcej nie powie. Wyjeżdża na ryby.

Agnieszka: - Nie dziwcie mu się.

Agnieszka: Koleżanki mi zazdrościły

Ojciec Łukasza był w Kołobrzegu lekarzem weterynarii. Przystojny, inteligentny, podobał się kobietom. Dobrze grał w szachy, często chodził na siłownię. 20-

-letnia Agnieszka, świeżo upieczona absolwentka technikum, zakochała się od pierwszego wejrzenia.

Ciąża, krótka narada we dwoje: "Chcemy dziecka czy nie?". Chcieli. Szybki ślub.

- Ładny był i zdolny, skurkowaniec, koleżanki zazdrościły mi takiej partii - Agnieszka mówi szybko, nie podnosząc głowy z poduszki. Głos ma jeszcze mocny. - Jak urósł mi brzuch, zaczął się zmieniać. Jakiś dziwny się stał. A to się cieszył na dziecko, mówił, że ćwiczy mięśnie, żeby dzieciak był dumny z takiego silnego ojca. Specjalnie sobie odżywki z Niemiec sprowadzał. A innym razem przychodził odmienny człowiek: nabuzowany, agresywny, zachowywał się, jakbyśmy nie byli mężem i żoną, tylko obcymi sobie osobami, jakbyśmy - słuchajcie - byli wrogami.

- Mieszkaliście razem?

- Raptem kilka miesięcy. Jeszcze zanim urodziłam, zaczął łapać te swoje odloty. Do dziś nie wiem, czy on jakieś narkotyki brał, czy lekarstwa, czy mu te odżywki szkodziły?

Nie można się było z nim porozumieć, mówił od rzeczy, szarpał mnie, nie wiadomo z jakiego powodu, nagle tak doskakiwał, miotał się po mieszkaniu, klął. Dużo pił.

Prosiłam, słuchajcie, żeby poszedł do psychiatry jakiegoś, prosiłam, żeby się ratował. W przebłyskach świadomości czy nastroju lepszego obiecywał, że pójdzie, no i w końcu poszedł. Widziałam wypis: zaburzenia osobowości. Zaczął łykać jakieś proszki. Popijał alkoholem. Zrozumiałam, że się stacza donikąd i zaraz zostanę, słuchajcie, sama z dzieckiem.

Agnieszka: Synku, idę do szpitala

Kiedy Łukasz się urodził, pielęgniarka dała Agnieszce trzy goździki. Był 22 lipca. Z tej okazji lekarz, który miał odbierać poród, napił się tak, że dziecko odebrała sama położna. Ze szpitala mama i syn pojechali do pustego mieszkania.

- Mąż już wtedy był na odlocie. Nie wiedziałam, gdzie on jest, gdzie sypia. Tylko raz się w domu pojawił, drugi dzień po porodzie. Przyszedł wyraźnie w tym swoim odpale. Zaczęliśmy się kłócić, potem szarpać. Uderzył małego. Słuchajcie: noworodka uderzył! Wygoniłam go. Nie poradziłabym sobie wtedy bez pomocy mego taty.

Ojciec, dyrektor tartaku, pomógł Agnieszce założyć własną firmę. Zaczęła handlować drewnem. Przeprowadziła rozwód. Były mąż wyjechał z miasta.

- Odtąd nie dzwonił, nie pisał, ja już też nie chciałam wiedzieć, co z nim jest. Miałam swoje pieniądze i czas dla Łukasza. Wykupiłam mu lekcje szachów u emerytowanego wojskowego, jeździł na turnieje, wygrywał nawet z Rosjanami. To były szczęśliwe lata - Agnieszka podnosi się z poduszki, siada na skraju wersalki. - Aż jednego wieczora dotknęłam skóry na plecach, pod biustonoszem. Swędziało mnie tam od dawna. Pomacałam, potem przejrzałam się w lustrze. To nie był zwykły pieprzyk. To było duże, słuchajcie, takie czarne. A właśnie niedawno mój tato zmarł na czerniaka, odleciał w inny świat. Jak sobie to uświadomiłam, to najpierw przyszło przerażenie, potem się uspokoiłam. Nie mam jeszcze 40 lat, tata był przecież po sześćdziesiątce. Jestem silna, dotąd nie chorowałam. Powiedziałam Łukaszowi: "Synku, idę na kilka dni do szpitala usunąć znamię".

W kołobrzeskim szpitalu diagnoza: czerniak. Trzeba głęboko ciąć. Ale operacja się udaje.

- Wróciłam do domu, do firmy, do Łukasza. I do Krzysztofa.

Agnieszka: Obiecałam

Krzysztof to przyjaciel. Ostatnio pracuje jako sprzedawca w sklepie budowlanym. Z Agnieszką znają się od kilkunastu lat. Trzy lata temu zostali parą. Nie zamieszkali razem. On miał swoje problemy. Rozwodnik z 11-letnim synem, zameldowany u rodziców. Agnieszkę tylko odwiedzał, pomagał wnosić zakupy, zabierał na wycieczki. Łukasza brał na ryby.

Dwa lata temu urodziła się córka Agnieszki i Krzysztofa: Ola.

- Przyszła w dobrym czasie, między nawrotami choroby - Agnieszka uśmiecha się, mówiąc o córce. Na jej bladą, umęczoną twarz wypływa rumieniec. - Odtąd mieszkaliśmy we troje. Łukasz pomagał mi we wszystkim. Po szkole kąpał Oleńkę, przewijał, chodził z nią na spacery. Był dla siostry jak ojciec.

- A Krzysztof?

- No... kochał Olę. Przychodził, pomagał, kupował zabawki, zabierał na plażę. Był dobry, słuchajcie: miałam nadzieję, że znowu wszystko się poukłada. Ale ten rak, który gdzieś we mnie utkwił, gdzieś się schował... Czułam go. Taki niepokój, niby nic konkretnego, ale gdzieś w głębi duszy wiedziałam, że to nastąpi. Raz po raz czułam się słabo, schudłam przeszło dziesięć kilo. Mój tata przed śmiercią miał te same objawy. Łukasz zauważył, że coś się dzieje. Powiedziałam mu, że chyba mam nawrót choroby, że to się jednak dobrze nie skończy. Zaczęłam go przygotowywać na moją śmierć. Obiecałam, że nigdy nie trafi do domu dziecka.

- Nie ma pani rodziny?

- Mam tylko brata, który sam jest ciężko chory. Poza tym żadnych cioć, wujków, jestem, słuchajcie, sama. Miałam jeszcze w podstawówce koleżankę, która wychowała się w sierocińcu. Smutna była, taka zamknięta w sobie. Chodziłyśmy na lody. Wtedy mi opowiadała straszne historie. O samotności, o przemocy. Tam nie ma miłości. To jest jak poprawczak, piekło. Nikt mnie nie przekona, że domy dziecka są dobre.

Babcia: Dzieciak zapomni

Przez ostatnie półtora roku Agnieszka przeszła siedem operacji. Leczyła się też prywatnie. Jeździła po Polsce, znani profesorowie raz dawali, raz odbierali nadzieję. Wszyscy brali pieniądze. A w kołobrzeskim szpitalu lekarze wycinali przerzuty z kolejnych miejsc. W lutym wyjęli guza z czaszki. Po tym lekarz powiedział: "Choroba weszła w stadium terminalne". Od tego czasu karetka przywozi ją raz na miesiąc: pielęgniarki podłączają chorą do kroplówki, dają leki przeciwbólowe i takie, które mają spowolnić rozwój nowotworu. Przerzuty są w płucach i innych narządach, rak zaatakował kości.

Krzysztof zabrał Olę do siebie.

- Nie chcę, żeby oglądała moją agonię - Agnieszka mówi coraz wolniej i ciszej. - Lepiej niech mnie w ogóle nie pamięta. Nie będzie obciążona tą tragedią. Ma ojca i dziadków, Krzysztofa rodziców. To jej nowa rodzina.

Agnieszka tęskni za córką. Na półce przy wersalce stoi zdjęcie małej Aleksandry. W koronkowej sukience, uśmiecha się z lizakiem w ręku. Od pół roku Ola chodzi. Krzysztof bierze ją za rękę i przyprowadza pod balkon Agnieszki. Nie mówi, że tu mieszka mama. Stoją, ojciec zabawia córkę rozmową. Matka ma kilka minut na to, żeby popatrzeć przez okno.

- Widzę, jak Oleńka rośnie, i to mi wystarcza. Przecież ja już nawet nie mam siły, by ją wziąć na ręce i potrzymać.

Matka Krzysztofa mówi, że wnuczka jest "grzeczna i miła": - Będzie dzieciakowi u nas dobrze... Opowiada nam jeszcze nieraz o mamie. Że kupiła jej kiedyś to czy tamto. Jakąś zabawkę. Ale powoli dzieciak zapomni. Tak trzeba.

Krzysztof: Nie spełniam warunków do adopcji

Pytamy Krzysztofa, dlaczego nie weźmie do siebie także Łukasza.

- Bardzo bym chciał. I chłopak też by chciał. Ale nie spełniam warunków do adopcji. Nie mam nawet własnego mieszkania, już utrzymuję syna z pierwszego małżeństwa i teraz jeszcze Olę. W opiece powiedzieli, że sąd się nie zgodzi.

Kiedy Łukasz zrozumiał, że mama umiera, zapadł się w sobie. Dotąd dobry uczeń zaczął przynosić jedynki.

Krzysztof: - Próbowałem z nim rozmawiać o chorobie mamy. Ale to trudno. Chłopak się zamyka. Taki jego sposób, żeby przetrwać. Ja rozumiem... Teraz, jak się spotykamy, rozmawiamy o innych rzeczach. Proszę, żeby się dobrze uczył. I o adopcji mówimy.

- Pan go nie zaadoptuje, bo się pan obawia trudnego piętnastolatka.

- Nie dam rady zająć się trójką.

Łukasz czekał na telefon

Kołobrzeska kablówka nakręciła dwa programy. Pierwszy, majowy, był apelem o pomoc. Agnieszka, patrząc w kamerę, mówiła z wersalki: "Szukam nowych rodziców dla mojego syna, Łukasza". W trakcie nagrania po-płakała się.

Drugi materiał nagrali w szpitalu. Na łóżku zmaltretowana chorobą matka, przy niej milczący syn. Ona powtarza prośbę.

- Po tym drugim dostaliśmy kilkaset telefonów - mówi Dariusz Dudziak. - Dzwonili przez parę dni, co pięć minut, różni, również z zagranicy. Jacyś Polacy z Anglii chcieli wziąć chłopca na wakacje, para z Austrii chciała go na stałe. Ludzie oferowali pieniądze na leczenie, opowiadali o nowych lekach, o cudownych terapiach. Energoterapeuta przekonywał, że wyleczy raka.

Redakcja kablówki wzięła na siebie wstępną selekcję chcących adoptować Łukasza.

- Adres Agnieszki dostają tylko ci, którzy sprawiają wrażenie rozsądnych i zdeterminowanych - opowiada Dudziak. - Bo większość zadzwoni raz i jak już dadzą upust swej dobrej woli, to zapominają. Z tych wszystkich telefonów do konkretów doszło zaledwie kilka razy.

Agnieszka: - Raz przyjechali ludzie w średnim wieku. Bardzo rozemocjonowani. Widać, że bogaci. Powiedzieli, że mają dom pod Kołobrzegiem. Od razu zaproponowali: "Łukasz, jedź z nami, zobaczysz, jak mieszkamy". Wydali się sympatyczni, Syn z nimi pojechał. Został na noc. Rano wrócili. Słuchajcie, zupełnie inny nastrój. Jakby zawstydzeni, że tak zadziałali w emocjach, i teraz mi syna zwracają, jak paczkę. Pożegnali się szybko i dość w sumie chłodno. Obiecali zadzwonić.

Łukaszowi spodobał się dom pod Kołobrzegiem. O gospodarzach nie powiedział matce wiele. - Ale widziałam, że czeka na ten telefon - Agnieszka kładzie się na boku, mówi coraz wolniej. - Tamci już nie zadzwonili.

Krzysztof: Czas Agnieszki ucieka

Poza ludźmi spod Kołobrzegu w mieszkaniu Agnieszki pojawiło się w ostatnich dniach jeszcze małżeństwo z Gliwic oraz dwie inne pary - też z południowej Polski.

Agnieszka: - To były krótkie rozmowy. Oni przyglądali się Łukaszowi, a ja im. Ale właściwie to nie ja, tylko syn musi wybrać. Tak mu mówię: "Łukaszek, patrz, czy to są ludzie, z którymi ty się dogadasz, z którymi ci będzie dobrze...".

Krzysztof: - Próbowałem rozmawiać z Łukaszem o tych spotkaniach. Powiedział mi tyle, że tacy tam byli u nich, tyle mieli lat i z jakiego miasta są. I koniec. Więcej nic. Ale ja wyczuwam to tak, że chłopak nie szuka nowych rodziców, tylko jakby partnerów. Takich ludzi, z którymi on by się mógł łatwo dogadać. Żeby mieli wspólne zainteresowania. Ale to ciężko jest mu, wiecie... krępujące sytuacje. Raz byłem przy spotkaniu. Łukasza widzieliście - zamknięty jest chłopak, nie rwie się do rozmowy. Ci, co przyjeżdżają, też spięci. Trudne to wszystko... A czas Agnieszki ucieka.

Sędzia: Jeżeli matka zdąży...

- Pierwszy raz spotykamy się z taką sytuacją, że to dziecko ma wybrać sobie rodzinę zastępczą - mówi Irena Skorupińska z Powiatowego Centrum Pomocy Rodzinie w Kołobrzegu. - Zawsze to kandydaci na rodziców wybierają sobie dzieci. A tu jest wszystko na odwrót, w dodatku z pominięciem jakichkolwiek instytucji od adopcji. Przecież dziecko nie musi wiedzieć, co jest dla niego dobre.

- Jeżeli dziecko, a właściwie młody mężczyzna, chce i potrafi wybrać sobie nową rodzinę, to trzeba mu pomóc - oponuje Marzena Pycka, psychoterapeuta dziecięcy. - W tej tragicznej sytuacji taka możliwość wyboru jest dla niego korzystna. Umierająca matka potraktowała syna jak dorosłą osobę, która może sama o sobie stanowić. Syn wie, że matka go kocha, że do końca o niego dba. Ponad własną tragedię stawia przyszły los Łukasza.

- Każda adopcja, nawet zorganizowana w taki, wyjątkowy sposób, musi być przeprowadzona przez sąd - tłumaczy sędzia rodzinny Jerzy Bortkiewicz. - Ta pani powinna jak najprędzej wysłać do sądu wniosek o umieszczenie syna w rodzinie zastępczej i wskazać kandydatów na rodziców, o ile ich, wspólnie z synem, wybierze. Gdyby nie zdążyła tego zrobić, dziecko trafi do placówki opiekuńczej. Jeżeli zdąży, sąd prawdopodobnie zgodzi się przyznać tymczasową opiekę wskazanym przez nią osobom. Jednocześnie wyznaczy kuratora i dalsze wydarzenia będą zależały od jego opinii. Gdy kurator uzna, że opieka jest sprawowana we właściwy sposób, sąd może ustanowić te osoby jako rodzinę zastępczą. A po śmierci matki przyznać opiekę prawną bądź zarządzić adopcję.

Agnieszka: Czuję to, czego nikt nie czuje

Agnieszka nie napisała jeszcze do sądu. Czeka, aż Łukasz wybierze. A do redakcji kablówki codziennie dzwonią nowi ludzie.

- Wiem, że to... wyścig... z czasem - Agnieszka robi coraz dłuższe przerwy. - Mało jest matek w takiej sytuacji jak ja... Słuchajcie... Kto oddaje dzieci do domów... dziecka? Alkoholiczki. Albo kiedy matka zginie. A ja żyję... czuję... To, czego nikt nie czuje. Jak to jest wiedzieć, że moje dziecko miałoby trafić... do sierocińca. Pomóżcie Łukaszowi.

Alicja Katarzyńska, Piotr Głuchowski


Źródło: [link widoczny dla zalogowanych]
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Domi




Dołączył: 19 Lip 2005
Posty: 778
Przeczytał: 0 tematów

Skąd: Nürnberg

PostWysłany: Nie 0:40, 09 Lip 2006    Temat postu:

Nio tak sie zaskoczylam mile, ze az sie musze pochwalic Mr. Green !
Meine Stadt Very Happy!

Rekord Guinnessa w graniu samby

Blisko 3000 fanów samby "wybębniło" w sobotę nowy rekord Guinnessa - podczas 15. Międzynarodowego Festiwalu Samby
w bawarskim Koburgu
(Coburgu! - jak jus co Wink).

Według danych organizatorów festiwalu, bębniarze utworzyli największy w historii zespół grający sambę.
Muzycy zagrali specjalnie skomponowany na tę okazję hymn miasta Koburg, które w tym roku obchodzi 950. urodziny.

Festiwal w Koburgu, który skończy się w niedzielę, jest drugim największym festiwalem samby na świecie
(tego to wogole nie wiedzialam Razz).
Największy odbywa się oczywiście w Brazylii.

Do Koburga przyjechało ponad 2500 muzyków oraz tancerzy samby z 10 europejskich krajów oraz Brazylii.
Organizatorzy szacują, że festiwal odwiedzi blisko 200 000 osób.

Wśród wielu zespołów na festiwalu pojawiła się także legendarna grupa "Legendarios do Brasil" -
składa się ona z sześciu członków brazylijskiej reprezentacji piłki nożnej, która zdobyła mistrzostwo świata w latach 1962 i 1970.


źrodło: [link widoczny dla zalogowanych]
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Yoostysia




Dołączył: 29 Gru 2005
Posty: 480
Przeczytał: 0 tematów

Skąd: Kraków

PostWysłany: Sob 9:18, 15 Lip 2006    Temat postu:

Coś dla tych, którzy doceniają rodzimą scenę hip-hopową - > Eldo Mr. Green Super gość, inteligentny jak diabli....

Miejmy nadzieję, że nasz wymarzony koncert w Krakowie dojdzie do skutku, bo cały czas jakieś kłody pod nogi.

Eldo - złodziej alfabetu

Eldo powiedział nam, że przed nagraniem każdej kolejnej produkcji chce odsłaniać się jak najmniej. Paradoksalnie, z każdą kolejną płytą staje się coraz większym ekshibicjonistą. Dlaczego tak się dzieje? Przeczytajcie poniżej.

Lubisz ludzi?
E: (śmiech). Co to w ogóle za pytanie? Nie mam ogólnego stosunku do ludzi. Każdego człowieka traktuję indywidualnie. O zbiorowości nie chcę się wypowiadać, gdyż nie mam o nich najlepszego zdania.

W tekstach pojawiają się oni bardzo rzadko, jeśli już to w kontekście „głupawej masy, przyswajającej wszystko”
E: Bo bardzo często tak jest.

A czy w kontaktach osobistych z ludźmi odczuwasz poczucie wyższości czy coś w tym rodzaju?
E: Nie, ale też nie jestem jakimś specjalnym fanem poznawania nowych ludzi. Jeżeli już zdarza mi się, do każdego podchodzę z szacunkiem, bo każdy człowiek to odrębna historia. Czy będzie to raper, kardynał czy pani w sklepie - wszystkich traktuję jednakowo.

A w rapie? Jak to wygląda na płaszczyźnie studyjnej?
E: Przede wszystkim nie jestem MC, który uczestniczy w nagrywaniu kawałków, gdzie w studio siedzi czterdzieści osób. Poza tym przez ostatnie trzy lata nie nagrywałem gościnnych udziałów. Jeżeli pojawiały się jakieś propozycje, to od osób, których muzyką i rapowaniem się nie jaram, więc nic z tego nie wyszło.

Podkreślasz w wywiadach, że Twoją największą wartością jest wolność. Czy w końcu po wielu perypetiach z wydawcami i wzięciu spawy w swoje ręce, w tej kwestii czujesz się zupełnie wolny?
E: My jako Grammatik , czy ja ze swoimi solówkami, wydając w różnych wytwórniach, nigdy nie daliśmy sobie przez nich nic narzucić, więc nie czułem się jakoś specjalnie zniewolony przez wydawcę. Bardziej chodziło o kwestię taką, że wytwórnie zwyczajnie mają Cię w nosie, nie interesują się tym co robisz, a jedyne do czego jesteś im potrzebny to zarabianie pieniędzy. Więc to z kwestią wolności ma tak naprawdę niewiele wspólnego. To, że postanowiłem wziąć sprawy w swoje ręce, sprawia, że nad wszystkim mam kontrolę, by nie zdarzały się sytuacje, w których ktoś dysponuje moim materiałem, w sposób, jaki mi nie odpowiada.

Ciekawym pomysłem jest wystawienie albumu do sprzedaży w formie plików mp3. Wiesz już czy ten sposób sprzedaży muzyki zdał egzamin? E: Nie mam zielonego pojęcia jak efekty, jak sprzedaje się płyta itd. Jedyna rzecz, którą mogę obserwować to miejsce na listach sprzedaży w sklepach. Z kolei kwestia sprzedawania mp3. Naturalna kolej rzeczy. Na świecie, w cywilizowanych krajach, ludzie płaca za płyty, bądź za inną formę własności intelektualnej - a w Polsce niestety nie. Tutaj muzykę zwyczajnie się kradnie, nie szanuje się artystów i ich pracy. Spróbowaliśmy zatem sprzedawania tak powszechnej teraz formy, jaką jest mp3. Jeśli już ktoś lubi mp3, to być może podejdzie uczciwie do sprawy i przypuśćmy kupi sobie piosenkę za dwa złote. To sposób dotarcia do słuchacza jak każdy inny, zamiast normalnego sklepu, jest ten wirtualny. Na świecie rozwija się to bardzo prężnie, więc czemu by nie spróbować tego u nas?

W swoich kawałkach główny nacisk kładziesz na emocje, które z nich wypływają. O ile Bitnixi swoimi dźwiękami doskonale oddają emocje zawarte w Twoich tekstach, tak Ty swoim głosem robisz to już rzadko.
E: Nie. Jeżeli piszę coś, to koncentruję się nad tym, żeby wszystkie emocje zawrzeć w tekście. Nie jestem aktorem, nie jestem zawodowo wyszkolony pod względem emisji głosu - człowiekiem, który każdą inaczej wyartykułowaną sylabą potrafi przekazać konkretną emocję. Ja po prostu tego nie umiem. Mam głos, jaki mam, rapuję tak jak rapuję. Uważam też, że w wielu kawałkach sposób rymowania, jak i ton mojego głosu doskonale pasuje do treści przeze mnie wypowiadanych. To jak Ty do tego podszedłeś, absolutnie nie pokrywa się z moim podejściem.

Chodzi mi o taką rzecz. Twoja płyta trafia np. do Francji. Tamtejszy słuchacz nie znając języka nie zrozumie, o czym mówisz. Modulacja głosu, czy nastawienie go na przekazywanie emocji (jak robią to choćby ludzie z Anticonu) pozwoliłaby lepiej odebrać płytę, nawet nie znającemu polskiego.
E: Nie chcę żeby mojej płyty słuchał Francuz, który nic z niej nie zrozumie. To tak jakbym czytał poezję w języku Lingala - murzynów z zachodniej Afryki - i zupełnie nic z tego nie rozumiał. Podobnie jest z moją płytą. Jeśli poruszamy się w obrębie języka polskiego, najważniejsza jest treść. Nie umiem słuchać muzyki tylko dlatego, że fajnie brzmi.

Za czasów „Opowieść o tym, co tu dzieje się naprawdę” i Obrońców Tytułu byłeś kojarzony z bitewnym, nastawionym na rywalizację rapem. Z każdą kolejną płytą odchodziłeś w klimaty bardziej poetyckie. Czy slamy byłyby dobrym wypośrodkowaniem tego co do tej pory robiłeś?
E: Według mnie nie jest to do końca zbieżne. Chciałbym zobaczyć slam poetycki w Stanach Zjednoczonych. To, co do tej pory widziałem, to tylko polskie slamy, a to, jakby nie patrzeć, coś innego. Poza tym nie uważam, żeby slamy miały dużo wspólnego z poezją.

A widziałbyś siebie jako rywalizującego na Slamach poetyckich?
E: Nie.

Byłeś pomysłodawcą witryny Eternia.pl, która zrzeszała dużo ciekawych artystów. Strona na dzień dzisiejszy nie istnieje. Co w tym temacie?
E: Głównym założeniem Eterni było kontrolowanie informacji o pewnych wykonawcach w mediach, jak i booking koncertowy tych wykonawców. Okazało się, że nikt nie jest zainteresowany tymi wykonawcami i że nikogo to tak naprawdę nie obchodzi, więc stronę zamknęliśmy. Nie była to zapewne jakaś organizacja, ani wytwórnia. Strona wróci razem z nowym designem.

Niedawno wziąłeś udział w projekcie „Broniewski”. Powiedz o tym coś więcej.
E: Jest to projekt, na którym wielu wykonawców z różnych klimatów, wykonuje kawałki, których tekstem jest jakiś wiersz Broniewskiego. Każdy miał dowolność w wyborze tekstu dla siebie. Niestety ja zostałem zaproszony na ta płytę stosunkowo późno, więc wiele fajnych tekstów, w takiej hiphopowej rytmice została już wybrana.

Patrząc na raperów, których zaprosiłeś, widać, że śledzisz, co dzieje się w podziemiu. Powiedz, znałeś tych ludzi wcześniej, czy po prostu postanowiłeś ich zaprosić ze względu na umiejętności?
E: To też nie jest tak, ze są to dla mnie wykonawcy z podziemia. Nie lubię dzielić muzyki na tę podziemną i tę ze sceny oficjalnej. Bo to wygląda, jakby Bóg wie, jaką rywalizację te sceny ze sobą prowadziły. Są to po prostu raperzy, którzy nie wydali oficjalnie płyt. Jimsona kojarzyłem przez Denę, który z nim nagrywał. Poznaliśmy się w Słupsku na koncercie, który on współorganizował. Pogadaliśmy, ja go zaprosiłem na moją płytę. Ze Smarkiem było tak, że wpadła mi w ręce jego epka, którą się zajarałem. Podczas pracy nad płytą zastanawialiśmy się, jakich gości zaprosić do poszczególnych numerów. Bitnixi, z którymi Smarki współpracował wcześniej, zasugerowali, że mógłby być to Smark. Ja się zgodziłem i tak to poszło.

W jednym z ostatnich wywiadów, jaki z Tobą czytałem, powiedziałeś, że formuła rapu powoli zaczyna cię dusić, że w przyszłości chciałbyś zająć się głównie pisaniem. Co skłoniło Cię do myśli o porzuceniu rapowania?
E: Może nie tyle przestać rapować, co zacząłem się zastanawiać, kiedy ten sposób wyrażania siebie przestanie mi sprawiać przyjemność. Od zawsze po prostu zdawałem sobie sprawę, że wiele rzeczy ma swoje miejsce i czas. Robi się je do momentu, kiedy można lub przestają Ci sprawiać przyjemność. Co do pisania. Tworzę sobie do szuflady i być może kiedyś uda się to wypuścić na rynek oficjalnie, a być może na zawsze zostanie to we wspomnianej szufladzie. To nie jest jakiś specjalny plan, że za rok rzucam nagrywanie czy coś. Będę to robił do czasu kiedy wchodząc do studia będę czuł satysfakcję z tego, że tam jestem.

Określasz siebie jako człowieka wrażliwego, czy wręcz nadwrażliwego. Artyści o takim usposobieniu często przed kimś, przed czymś lub w coś uciekają. Wielu mieliśmy w historii szaleńców, narkomanów, alkoholików. Odczuwasz podobną potrzebę uciekania?
E: Każda forma ekspresji, która wiąże się z zaangażowaniem psychiki w to, co się robi, powoduje, że zaczynają się jakieś problemy. Nieważne, czy jesteś malarzem, rzeźbiarzem, czy raperem. Nikt chyba dobrze jeszcze na tym nie wyszedł, ale to tak naprawdę nie jest ważne, chcemy to robić mimo wszystko. Nie chodzi tu może o uciekanie przed czymś, a o chwilę wytchnienia, wyłączenia psychiki by dać odpocząć głowie.

W singlu z najnowszego albumu pada: „I tak siedzieliśmy, noc, diabeł i ja”. Często siadacie razem na oknie?
E: (śmiech) To jeden z tekstów, który chodził za mną dość długo. Skończyło się na tym, że są trzy zwrotki, z których pierwsza - jest narracją diabła, druga - narracją poety, natomiast trzecia - podsumowuje całość. Często spędzam noce samemu, wiec zdarza się, że czasem, ktoś lub coś usiądzie na oknie. Jak człowiek nie może zasnąć, to przychodzą mu do głowy różne pomysły, jak choćby egzystencjalne rozmowy z Mefistofelesem na oknie (śmiech).

Kilkukrotnie w Twoich tekstach pojawiał się motyw wyrywania części siebie z kolejnym napisanym tekstem. Czy opowiadanie o sobie diabłu z singla, nie jest sprzedawaniem mu swojej duszy?
E: Wiadomo. Twórczość, przynajmniej w moim przypadku, jest pewną formą ekshibicjonizmu. Z jednej strony jest to niezwykle pociągające, z drugiej cholernie niebezpieczne. Za każdym razem obiecuję sobie, że te płyty będą coraz mniej osobiste, a dzieje się zupełnie odwrotnie.

A czy myślałeś kiedyś o tym, ze pisanie tak osobistych rzeczy jest wystawianiem siebie na tacy? W taką tacę łatwo wbić widelec.
E: Nie, nie. Jak zaznaczyłem na samym początku, nie jestem człowiekiem, któremu w życiu towarzyszy jakaś wybitnie duża ilość osób. Więc nawet jeśli ktokolwiek jest w stanie wiedzieć coś więcej o mnie z płyty, to tak naprawdę niczego to nie zmienia. W stosunku do mnie osobiście, nie będzie zapewne mógł zastosować tej wiedzy. A przyjaciele są przyjaciółmi i zapewne nigdy nie wykorzystają mojej otwartości przeciw mnie.

Twój niegdysiejszy kolega z Grammatika - Noon - zawsze wzbraniał się przed nazywaniem go artystą. Czy Ty sam nazwałbyś się w ten sposób?
E: Ciężko powiedzieć. To jest na podobnej zasadzie, co zapytać człowieka czy ma klasę albo styl. Jeśli odpowie, że tak, to zapewne jest mu jej brak. Dużym ryzykiem jest nazywanie wykonawców hiphopowych artystami, gdyż tak naprawdę nie wiadomo gdzie to wszystko się zaczyna, a gdzie kończy. Osobiście nie podjąłbym się nazwania kogokolwiek w Polsce z raperów, w tym i siebie, artystą.

Na koniec. W kawałku „Telewizja, muzyka, prasa” narzekasz na masową papkę, którą serwują nam media. Mamy wakacje. Poleć zatem naszym czytelnikom jedną książkę, jeden film oraz jedną płytę na te miesiące czasu wolnego.
E: Książka - Jack Kerouac „W drodze” - oczywiście łajdacka, smutna opowieść o tym, że życie jest beznadziejne (śmiech). Czyli w sam raz na wakacje (śmiech).
Film. Tu pozostaniemy przy klimacie wyżej wymienionym. Ekranizacja powieści Charlesa Bukowskiego „Factotum” pod tym samym tytułem z Mattem Dillonem w roli głównej.
Natomiast płyta. Niech to będzie album Gnarls Barkley - czyli Cee-Lo i producent z Gorrillaz.


Tekst za [link widoczny dla zalogowanych]
Powrót do góry
Zobacz profil autora
seeker




Dołączył: 04 Sie 2005
Posty: 1143
Przeczytał: 0 tematów


PostWysłany: Sob 14:22, 22 Lip 2006    Temat postu:

"Szczwany lis nasłany przez PiS zabiera nam BIS"

"Lepiej dzwońcie na alarm, bo Radio BIS przejął dyrektor Sobala" - w ten sposób pożegnał się ze słuchaczami raper Duże Pe.

To kolejny autor audycji, który odchodzi z Radia BIS po zmianie jego władz. Od kilkunastu dni Biską rządzi Jacek Sobala, który ostatnio prowadził program publicystyczny w telewizji Puls. Zaczął od pożegnania z Maksem Cegielskim, który znalazł się na cenzurowanym, gdy w zapowiedzi jego programu znalazło się stwierdzenie, że "podżegający do przemocy faszyści są często blisko związani z Ligą Polskich Rodzin i Młodzieżą Wszechpolską".

Wkrótce okazało się, że w radiu, które jako jedno z nielicznych w Polsce gra mniej popularne gatunki muzyczne (hard core, punk, elektronikę, niezależny hip-hop), nie ma miejsca dla innych autorskich audycji. - Byliśmy stacją niszową, dla ambitnego słuchacza. A teraz mamy się ścigać z Zetką i RMF-em - opowiada dziennikarz Biski. Do radia wróci zwykła komercyjna playlista. Mają być też audycje publicystyczne, ale bez dotykania tematów politycznych. Nowa ramówka ma wejść w życie 7 sierpnia.

Nie doczeka jej działający w zespole Cisza & Spokój raper Duże Pe. We wtorek pożegnał się ze słuchaczami swojego programu podczas audycji na żywo. - Pomysł narodził się pod wpływem SMS-ów od słuchaczy. W 15 minut ułożyłem szkic kawałka roboczo zatytułowanego "Otwarty list do Radia BIS" i pojechaliśmy z nim na gorąco, w dużej mierze improwizując. Nie było to trudne - targały nami emocje, które aż prosiły, by je wykrzyczeć - mówi raper.

"Otwarty list do wszystkich słuchaczy Radia BIS"

"Szczwany lis nasłany przez PiS zabiera nam BIS
Dlatego w eter leci ten diss
(...) Koniec niezależności na naszym paśmie, to radio gaśnie
Radio umiera, ten dramat rozgrywa się dla was i teraz
Bo ktoś w papierach musi mieć kolejny sukces
I ma ambicję, żeby zrobić tu rewolucję
Lecz niezależnie jak się postara, skończy raczej jak Lenin, a nie jak Che Guevara (...) Pierwsza była Masala - widać nie w modzie jest tu mówić, co wyrabia Wszechpolska Młodzież
Pewnie dlatego w radiu w nowej formule o polityce nie będzie się mówić w ogóle (...)
Żegnam cię czule, panie Sobala, a w SMS-ach ludzie piszą: »ten dziad oszalał «
Lecz masz to w dupie tak jak te fale i mówisz do słuchaczy coś jak »sorry, ziomale «
Dlaczego krajem rządzą tacy idioci, zaraz odpalę w nich każde słowo jak pocisk
Czemu tak wielu razi tu wolne słowo, czemu co chwilę ktoś coś psuje na nowo
Nie będzie odpowiedzi dla tych pytań i wiem, że już się z wami nie przywitam
(...) Znikamy stąd, lecz będą tutaj nowe podniety, przyjdą za nimi moherowe berety
Chora władza nigdy nie puści steru, a was, słuchacze, zastąpi elektorat LPR-u
(...) Te zmiany są nie do zatrzymania, a mnie zdejmą z anteny za trzy zdania
Dla tego drania, który niszczy Biskę, weź słowo jak karabin i głośno wystrzel
Podpisz pod się tym listem protestem, nie bój się krzyczeć, pokaż, że tu jesteś (...)"

Szymon Jadczak, Kraków


Źródło: [link widoczny dla zalogowanych]

Smutny koniec Bardzo Innej Stacji

No to już po Radiu Bis. W każdym razie takim, jakie znałem od niecałych dwóch lat. Ta publiczna stacja pod rządami kolejnych szefów konsekwentnie przekształcała się ze statycznej i archaicznej rozgłośni edukacyjnej w nowoczesne radio dla młodzieży.

Nowy dyrektor Jacek Sobala przekonuje jednak, że wyniki słuchalności "Biski" są tak tragiczne (bliskie błędu statystycznego), iż do wyboru pozostały mu dwie rzeczy: albo starać się to naprawiać, albo wywrócić wszystko do góry nogami i robić po swojemu od podstaw. Wybrał drugie rozwiązanie. Podziękował za współpracę paru dziennikarzom, zlikwidował audycje autorskie, wprowadził w ich miejsce pasma z muzyką ustalaną odgórnie, wyrzucił z eteru bardziej radykalne i trudniejsze gatunki muzyki. Przekreślił dotychczasowy dorobek stacji. Przy okazji uraził obecnych słuchaczy, komentując przeprowadzane zmiany w oświadczeniu zamieszczonym na stronie internetowej Radia Bis krótkim: "Sorry, ziomale".

Słuchacze nie pozostają dłużni. Na forum radia toczy się gorąca dyskusja, pojawiają się nawoływania do obrony stacji. Jest czego bronić. Radio BIS do tej pory reklamowało się hasłem "Bardzo Inna Stacja". Było jedyną ogólnopolską rozgłośnią, która w takim zakresie promowała rodzimą muzykę niezależną. To w dużej mierze - a w niektórych przypadkach wyłącznie - dzięki tej stacji i emitowanym przez nie audycjom pokroju "Sceny" czy "BISlisty" zaistniały takie zespoły jak Kanał Audytywny, Happysad czy B.E.T.H. Dzięki tej stacji zupełnie nieznane, niemające na koncie nawet profesjonalnych nagrań zespoły mogły zaprezentować swoje dokonania w ogólnopolskiej rozgłośni. To tylko w Radiu BIS wieczorem usłyszeć można było, jak w autorskich audycjach wybrane przez siebie, często nie do usłyszenia nigdzie indziej utwory prezentują Novika, hiphopowiec Duże Pe czy spec od reggae Tomek Konca, a Bartek Chaciński dyskutuje z Jackiem Hawrylukiem o współczesnej awangardzie. To właśnie w Radiu BIS słuchacze mogli współtworzyć listę zespołów, które będą chcieli usłyszeć na punkowym festiwalu w Jarocinie.

Trzeba przyznać, że Jacek Sobala ma jasny plan. Twierdzi, że nie chce ścigać się ze stacjami komercyjnymi. Nie zamierza też powielać ich playlist, czyli z góry ustalanych piosenek. Słuchalność jest dla niego ważna, ale tylko po to, aby misję Radia BIS realizować wśród jak największej grupy słuchaczy. A ta misja to nie tylko muzyka, ale też - jak mówi - szeroko rozumiana edukacja. - Co z tego, że mamy świetną akcję przeciwko narkotykom, skoro wie o niej tylko garstka słuchaczy? - pyta. I z jego punktu widzenia brzmi to pewnie sensownie.

Ale mnie nie przekonuje. Nie wierzę, że za pośrednictwem radia można skutecznie realizować dziś wielkie plany edukacyjne. Za to można przy jego użyciu kształtować wrażliwość estetyczną słuchaczy. Dlatego żal mi "Biski". Żal, że - nawet jeśli ze szlachetnych pobudek - ulegnie mitowi słuchalności. Oczywiście radio publiczne musi się zmieniać i stawiać czoło wyzwaniom współczesności.

Dlaczego jednak te zmiany muszą oznaczać odejście od grania trudniejszej muzyki i likwidację programów autorskich? Przez ostatnie kilkanaście miesięcy - przynajmniej pod względem prezentowanej muzyki - Radio Bis, oczywiście przy zachowaniu wszelkich proporcji, zmierzało w kierunku wyznaczanym przez wzorzec BBC. Teraz zejdzie z tego kursu. Jeśli mieliśmy doczekać się jakiejś choćby mizernej namiastki BBC w publicznym polskim radiu, to tylko w rozgłośni takiej jak "Biska". Nikt poza radiem publicznym takiej stacji przecież nie zrobi. Szkoda, że taka wizja radia nie mieści się w nowej koncepcji Radia Bis.

Robert Sankowski


Źródło: [link widoczny dla zalogowanych]
Powrót do góry
Zobacz profil autora
seeker




Dołączył: 04 Sie 2005
Posty: 1143
Przeczytał: 0 tematów


PostWysłany: Czw 15:09, 27 Lip 2006    Temat postu:

Ciąg dalszy historii umierającej na raka kobiety, która szuka domu dla swojego syna. Wygląda to na swego rodzaju happy end...

Oddam dziecko, nim umrę

Sąd w Kołobrzegu zakazał śmiertelnie chorej Agnieszce Węgrzyn szukania przez media rodziny zastępczej dla 15-letniego syna. - Obiecałam mu, że nie trafi do sierocińca - mówi Agnieszka.

Mimo pięcioletniego leczenia i wielu operacji lekarzom nie udało się zatrzymać nowotworu skóry. 40-letnia Agnieszka umiera na czerniaka w wynajętym mieszkaniu, które zajmuje z synem Łukaszem. Własne mieszkanie sprzedała, by opłacić liczne kuracje.

Córkę, trzyletnią Olę, oddała już pod opiekę swemu przyjacielowi i jej ojcu Krzysztofowi. Od maja za pośrednictwem lokalnej kablówki szuka nowej rodziny dla chłopca.

- Jeżeli nie znajdę Łukaszowi nowego domu, trafi do sierocińca - mówi kobieta. - A obiecałem mu, że do tego nie dopuszczę.

Przez ostatnie trzy miesiące kołobrzeska telewizja kablowa kilka razy nadała apel matki. Do pomocy przyłączyły się gazety, także nasza (reportaż "Oddam dziecko, nim umrę", "Duży Format" z 3 lipca).

Efekt: do Agnieszki zgłosiło się ponad sto rodzin z kraju i zagranicy. Po kilkunastu spotkaniach z zainteresowanymi dwie pary zaprosiły chłopca do siebie "na próbę".

- Było fajnie, ludzie bardzo życzliwi, starali się, żeby było mi u nich dobrze - opowiada Łukasz. - Ale to okazało się dla mnie za trudne, tak pojechać na dwa dni na ryby i ocenić, czy byliby dobrymi rodzicami. Z jednymi i z drugimi umówiłem się tylko na dalszą znajomość.

- Te poszukiwania okazały się cięższe, niż myślałam - mówi Agnieszka. - Ludzie czytali o mnie albo widzieli w telewizji, wzruszali się i dzwonili. Proponowali wszystko, co chcemy. I większość na tym kończyła. Nawet ci, którzy tu przyjeżdżali już zdecydowani na adopcję, po rozmowie z nami się wykruszali. Syn ma metr osiemdziesiąt, głos mężczyzny i swoje problemy. To nie jest dziecko do przytulenia. Gdy ludzie to widzą, emocje im stygną.

We wtorek w Sądzie Grodzkim w Kołobrzegu odbyła się przyspieszona rozprawa (na wniosek samej Agnieszki, bo w Polsce nie można przeprowadzić adopcji inaczej niż sądownie), podczas której sąd zakazał jednak matce dalszego szukania rodziny zastępczej poprzez media.

- Powstał już wokół tego zbyt duży szum - mówi orzekająca w sprawie sędzia Agnieszka Żukowska. - Medialne poszukiwania krzywdzą Łukasza. Jego przyszłe sieroctwo stało się sensacją, która chłopcu nie pomaga. Po pierwsze, nie ma podstaw do szukania rodziny zastępczej, bo matka chłopca wciąż żyje. Po drugie, jeżeli już szukać, to najpierw wśród najbliższych.

Agnieszka nie ma rodziny. Jej pierwszy mąż, ojciec Łukasza, od lat nie utrzymuje z nimi kontaktów, choć mieszka w tym samym województwie. Najbliższą osobą jest więc Krzysztof, którego Agnieszka zna od kilkunastu lat i z którym ma córkę. Na wtorkowym posiedzeniu sąd zasugerował, by to on zaopiekował się Łukaszem po ewentualnej śmierci mamy.

Krzysztof, który jest sprzedawcą w sklepie budowlanym, się zgodził. - Z Łukaszem mam dobry kontakt, traktuję go jak własnego syna - mówi. - Mam co prawda trudne warunki mieszkaniowe - zajmujemy z Olą jeden pokój u mojej mamy i jeszcze mieszka z nami mój własny syn z pierwszego małżeństwa. Ale jestem gotów chłopaka wziąć. Będzie ciasno, ale przynajmniej Łukasz będzie mieszkał z siostrzyczką. A może z czasem wynajmę mieszkanie.

Chłopak cieszy się, że zostanie w Kołobrzegu. - Jak nie będę się przeprowadzał, to przynajmniej zachowam kolegów i tę samą szkołę - mówi.

Agnieszka też pogodziła się z decyzją sądu. - Życie pokazało, że trudno znaleźć rodzinę przez ogłoszenie, ale mój wysiłek nie poszedł na marne. Z wieloma ludźmi, którzy przyjeżdżali tu po Łukasza, zaprzyjaźniliśmy się. Mamy telefony, zaproszenia dla syna na wakacje, oferty pracy dla niego i pomocy dla nas obojga. Dzięki temu jestem bardziej spokojna. Od wtorku nawet czuję się lepiej. Może jednak nie umrę? Jeszcze jakiś czas.

Piotr Głuchowski, Alicja Katarzyńska


Źródło: [link widoczny dla zalogowanych]
Powrót do góry
Zobacz profil autora
seeker




Dołączył: 04 Sie 2005
Posty: 1143
Przeczytał: 0 tematów


PostWysłany: Wto 10:17, 08 Sie 2006    Temat postu:

Na biało go nie pomaluję

[link widoczny dla zalogowanych] [link widoczny dla zalogowanych] [link widoczny dla zalogowanych]

Fot. 1: Abdel z Migrator Theatre: - Nagle z krzaków wypada dwóch. Pamietam ostatnią rzecz: moja głowa jest jak piłka między ich nogami (Fot. Anna Bedyńska / AG)
Fot. 2: Simon Mol z Kamerunu, szef Migrador Theatre: Zamiast na ślubie Emmanuela Olisadebe znalazł się - pobity - w szpitalu (Fot. Anna Bedyńska / AG)
Fot. 3: Frank z Migrator Theatre: Ja mam codziennie takie sytuacje. Tramwaj, autobus, metro. Wsiadasz i masz oczy dookoła głowy (Fot. Anna Bedyńska / AG)


Większość skinów nie ma pojęcia, dlaczego trzeba bić czarnego

Karta informacyjna leczenia szpitalnego Abdela Mandilego:

Złamanie ściany lewej zatoki szczękowej. Wstrząśnienie mózgu. Rany cięte i szarpane przedramienia lewego i twarzy. Ogólne potłuczenie.

Upojenie alkoholowe.

Karta szpitalna nie mówi o kilku godzinach, kiedy Abdel był nieprzytomny.

Abdel: Bo jesteś ciemny

Abdel Mandili: - Najpierw było miło. Na zaproszenie Teatru Wiejskiego "Węgajty" przyjeżdżamy na międzynarodowy festiwal "Wioska teatralna" pod Olsztyn. No jest pięknie, słońce, mili ludzie. Występujemy z przedstawieniem "Rasa pieczątek" o uchodźcach, których urzędy traktują jak stemple, jak nic. Po dwudziestej pierwszej dojechaliśmy do centrum Węgajt, koło remizy. Podszedł do nas jeden mężczyzna. Zaczął mówić o tej miejscowość, o historia, jakie imprezy tu były wcześniej, że byli ludzie z Indii, że to kulturalne miejsce. Dostałem kawałek drewna, który był żeton na kolację. Był makaron i różne kanapeczki: z tuńczyk, pomidory, wędliną, serem, kiełbasa, ogórki. I soczewica! Cieszę się, bo w Maroku to danie narodowe. Ale to trzeba popić. Pan sprzedawał wino, ale dla nas drogie - po 4 zł, kupujemy po szklance. Jakiś Brazylijczyk i miejscowi chłopcy grają i tańczą capoeira. Ja rozmawiam: z Frankiem i Pierre'em z naszego Migrator Theatre, Teatru Migranta, po francusku; z miejscową dziewczyną - po polsku, z Brytyjką - po angielsku. Z Nadą od nas rozmawiam po arabsku, bo ona Sudanka.

Dyrektor teatru w Węgajtach bierze akordeon, jego żona - flet, ich syn - bęben. Grają, a ludzie tańczą. Widzę, że tak rodzinnie. Po chodniku za nami chodzi straż pożarna, pilnuje porządku.

Składamy się po 5 zł na wódkę. Idę z Krzysztofem, miejscowym, 150 metrów dalej, do sklepu. Kupujemy wódkę i sok z czarnej porzeczki. Każdy przychodzi, każdy pije. Rozmawiamy o przedstawieniach na następny dzień. I już butla nie ma. I znowu: 5 zł, 5 zł,

5 zł, 5 zł i jeszcze 2 zł. Kupiłem drugie pół litra, sok i kiełbasę.

Dwóch chłopaków staje obok i mówią do kogoś: dużo czarnuchów dzisiaj. Dużo Murzynów.

Ktoś im odpowiada: nie mów tak, i oni odeszli. My chcieliśmy już jechać spać, żeby obejrzeć następnego dnia, co inni przedstawią. I wtedy przyszedł obcy typ.

Nie znali go też ludzie z Węgajt. Niezainteresowany ani w teatrze, ani muzyce, ani kulturze. Tylko wódkę, pyta, czy mamy.

Mówię, że już nie mamy, jest czarna porzeczka, kiełbasa i pomidory - proszę.

On do mnie: a skąd miałeś wódkę? Ty załatwiłeś? Tak, ja załatwiłem. Gdzie kupiłeś? Tam. On: chodź ze mną, mi pokażesz.

My rozmawiamy dalej, a on co chwila: chodź ze mną do sklepu, chodź ze mną do sklepu. Ja nie byłem zainteresowany, bo to, co wypiliśmy, to nam wystarczyło, żeby wracać świadomie do domu. I w końcu, na odczepnego, mówię, chodź, pokażę ci. Poszedł z nami mój kolega. I się zagadaliśmy, przeszliśmy sklep. I nagle z krzaków wypada dwóch. Pamiętam ostatnią rzecz: moja głowa jest jak piłka między ich nogami. Pytam: dlaczego? co ja wam zrobiłem? Mówią: bo jesteś ciemny. Straciłem przytomność.

Frank: Oczy dookoła głowy

Dla Abdela to nie był pierwszy raz, kiedy oberwał za kolor skóry. Ledwie w październiku miał operację kręgosłupa - efekt napadu w podwarszawskim pociągu w 2003 roku. Czterech typów z przedziału chciało od niego 20 zł. Dał, ale było im za mało. Uratowali go sokiści.

W Polsce mieszka 13 lat. Ożenił się z Katarzyną, która zaczęła studiować arabistykę, mają 4-letniego syna. Z wykształcenia jest nauczycielem angielskiego, mówi ze świetnym brytyjskim akcentem, dwa lata uczył w liceum w Podkowie Leśnej, jako wolontariusz - w grupie anonimowych alkoholików w Pruszkowie.

Do Migrator Theatre trafił dwa tygodnie przed wyjazdem do Węgajt. Szefa teatru Simona Mola poznał w Warszawie przed Urzędem ds. Repatriacji i Cudzoziemców na ul. Koszykowej. Właśnie urzędnicy odrzucili podanie Abdela o status uchodźcy, dostał tylko pozwolenie na pobyt na kolejne dwa lata.

Tydzień po pobiciu. Do jego podwarszawskiego domu przyjechali Simon Mol i Frank, kolega z teatru.

- Ja tego nie rozumiem - Abdel łapie się za głowę. - Wziąłem 50 mg ketonalu i po godzinie nic. Dalej boli.

- Trzeba było wódki nie pić - rzuca jego żona.

Abdel się obrusza: - A czy to w ogóle jest sprawa wódki? Trzeba było z domu nie wychodzić, trzeba było siedzieć w fotelu, trzeba było nosa nie wyściubiać

Ale wyściubiać trzeba. Opowiadają:

Katarzyna i Abdel w drodze do babci (do szpitala) idą przez bazarek na warszawskiej Ochocie. Nagle Abdel dostaje w twarz. - Czego tu chcesz? Czego chcesz w Polsce? - wrzeszczy napastnik.

Katarzyna i Abdel idą przez Pruszków z zakupami. Z naprzeciwka inna para. Facet zaczepia: - O, opalony jesteś, co? - i z łokcia Abdelowi w żebro. - Gdzie tak się opalałeś?

Frank: - Ja non stop mam takie sytuacje. No codziennie. Idę ulicą i każdy się gapi, od dołu do góry. Dlaczego nie mogę przejść spokojnie?

Frank mówi dość dobrze po polsku. Mieszka na przedmieściach Warszawy i męczą go długie dojazdy. Każdy autobus to stres.

Opowiada: - Tramwaj, autobus, metro. Wsiadasz i oczy masz dokoła głowy.

Sytuacja pierwsza, autobus: - Jechałem sam i wsiedli kibice Legii Warszawa. Jechali na mecz do Polonii. Prowokowali mnie, ja nic nie mówiłem. Ale i tak dostałem po głowie. Facet, który siedział obok mnie, tylko się uchylił, jak szedł cios. Nic nie powiedział. Poszedłem do kierowcy. Wysiadłem.

Kolejna sytuacja, tramwaj: - Siedzimy spokojnie z kolegą z Francji, ale on ma ciemną skórę. Tramwaj pełny. Środek karnawału, dwudziesta pierwsza, więc już ciemno. I oni mówią: gdzie jedziecie, czarnuchy? Kolega nic nie rozumie. Zaczęły się poszturchiwanki. Pani trochę starsza z drugiej części tramwaju zaczęła na nich krzyczeć: "Przestańcie w tej chwili!". Odpyskowali: "Nie twoja sprawa, stara babo!". Ale ona mówi, że będzie dzwonić na policję. Wysiedli. Tylko ta pani nas uratowała.

Simon: To za Olisadebe

Simon uciekał najpierw z Kamerunu, bo ścigali go za jego artykuły prasowe o korupcji, potem z Ghany. W 1999 roku trafił do Polski. Założył Stowarzyszenie Uchodźców RP, angielsko-polskie czasopismo "Głos Uchodźcy" i Migrator Theatre, Teatr Migranta.

- To było z pięć lat temu. Stałem na przystanku przed ratuszem na pl. Bankowym w Warszawie z Senegalczykiem dr. Issą Amadou Tallem, który był gościem Polskiej Akademii Nauk. Pisałem o nim artykuł dla tygodnika "Warsaw Voice", więc zaprosiłem go do siebie, wypytywałem, jak mu się Warszawa podoba. Na tym przystanku podchodzi czterech facetów: "Olisadebe! Olisadebe!" - krzyczą do nas. Mówią, że widzieli mecz Polska - Norwegia. To był ważny mecz, Olisadebe strzelał bramki. Myślę sobie, że to fun, zabawa, Olisadebe dobrze gra, faceci są sympatyczni, ja też kibicuję Olisadebe. Mamy wspólny język. I wtedy dr Tall dostaje w twarz, a mnie otaczają trzej pozostali, jeden z bejsbolem. Wrzeszczą: "Bambo! Ty czarna kurwo!". I walą mnie po głowie. Krew leje mi się z jednego oka, nic na nie nie widzę. Na chwilę tracę przytomność. I co się dzieje dalej? Łapiemy taksówkarza, który wszystko widział, i pędzimy 200 metrów dalej, do Komendy Stołecznej Policji. Trzej policjanci się śmieją: "Pokaż paszport, masz wizę?". Tłumaczę, że nie ma czasu, że tamci jeszcze stoją na przystanku, że możemy ich złapać. I wiesz, co mi mówią? Że Polacy też są napadani.

Niecałe dwa tygodnie później Simon idzie na ślub Emmanuela Olisadebe, za którego wcześniej oberwał. Ledwie wychodzi z domu w centrum Warszawy, dostaje pięścią w twarz. Ucieka, goni go trzech facetów i kobieta. Gubi kapelusz, bo wystrojony przecież szedł na wesele. W końcu ląduje nie na zabawie, ale w szpitalu.

Simon Mol nie ma jednak żadnego żalu do piłkarza. Wręcz przeciwnie. - Afrykańczycy w Polsce dużo zawdzięczają Olisadebe. Ludzie zaczęli inaczej na nas patrzeć. Niedobrze się stało, że Olisadebe nie ma w reprezentacji.

Nada: Czarno to widzę

Simon: - Pobicia to są już sytuacje ostateczne.

Jest codzienne wyzywanie.

Na wakacjach w Świnoujściu: - O, Ben Laden idzie.

W centrum Warszawy: - Makumba! Wudu! Asfalt!

W trójmiejskiej szkole średniej: - Małpa! Bambus, na drzewo!

W przedziale pociągu z Olsztyna do Warszawy (jedzie cały zespół Migrator Theatre): - Rany, czarno to widzę! No patrz, czarnuch! Co ich tu tylu?

Nada Rusnak nie wytrzymuje: - O co chodzi? Jakiś temat? Chcecie pogadać? Ostro z nimi zaczęłam i ich zatkało. Nie mogę powiedzieć, że to była sytuacja rasistowska. Po prostu gówniarze chcieli się pokazać.

Jeszcze kilka lat temu wyprowadziłoby to Nadę z równowagi. Ma 36 lat, do Polski przyjechała na studia 16 lat temu, została, bo w rodzinnym Sudanie wybuchła wojna. Dostała status uchodźcy, skończyła zarządzanie i marketing, mówi po polsku, angielsku, arabsku, uczy się niemieckiego, od czterech lat pracuje jako asystentka zarządu importera dywanów. Ale teraz radzi sobie lepiej z takimi sytuacjami. Kiedy parę dni temu dzieciaki znowu krzyczały "Bambo", przystanęła, uśmiechnęła się szeroko i zatańczyła im: "Pij ta Fanta, bądź Bamboocha!".

- Dzieciaki zaczęły się śmiać. Bo dzieciaki to nie są rasiści, ale trzeba im pewne rzeczy wytłumaczyć - mówi Nada.

Larry Okey Ugwu z Nigerii kiwa tylko głową. Przyjechał do Gdańska 24 lata temu na studia. W Nigerii skończył teatrologię, w Gdańsku - prawo. Ale nie zaszył się w kancelarii, został muzykiem, nauczycielem afro-

-dance, aktorem, wreszcie dyrektorem Nadbałtyckiego Centrum Kultury w Gdańsku: - Cztery lata temu założyłem Pomorskie Stowarzyszenie Integracji Kultur i Sztuki "Jeden świat", żeby promować tolerancję. Siedzibę mamy w Sopocie, centrum skinheadów w regionie. Przez rok mieliśmy problemy, blokowali nam wejście, drogę. Ale ja jestem tak samo twardy i po roku było już z górki. Zaczęli przychodzić na nasze warsztaty bębniarskie, poetyckie, niektórzy, ja wiem, że trudno w to uwierzyć, zapuścili nawet dready. I ja odkryłem, że większość z nich nie ma pojęcia, dlaczego trzeba bić czarnego, dlaczego trzeba być rasistą. Dam pani przykład. Jeden przyszedł ze spotkania kibiców Lechii Gdańsk z ulotkami faszystowskimi. No, jest logo hitlerowskie, ale wszystko ładnie wydrukowane. I on mi mówi: "Lareczku, zobacz, ładnie, nie?". On w ogóle nie miał pojęcia, o co chodzi w tych ulotkach.

Podkreśla, że nie boi się chodzić po ulicach, choć w Trójmieście każdy wie, gdzie mieszka, i choć sześć lat temu skini doszczętnie rozbili mu samochód i napisali: "Bambus, do domu".

Nada w Pruszkowie, gdzie mieszka, nie ma żadnych problemów, ale wie, że o swoje bezpieczeństwo trzeba dbać. Jak widzi z naprzeciwka pijanych, schodzi im z drogi, nie chodzi w okolice, gdzie "nie szanuje się ludzi", jak słyszy chamskie docinki, zatyka uszy albo wychodzi z pokoju, w autobusie staje blisko kierowcy, w tramwaju jeździ pierwszym wagonem. Na wszelki wypadek.

Niebieskich w sklepie nie dawali

Nada jedzie z czteromiesięcznym synkiem autobusem 171 przez centrum Warszawy. Uprzejma kobieta ustępuje jej miejsce. Po chwili okazuje się, że jest nie tylko uprzejma, ale i ciekawska. Gapi się na małego. - On jest biały! - wykrzykuje nagle. - Pani, jak to możliwe, że on jest biały?

- Niebieskich w sklepie nie dawali - odparowuje Nada. Ludzie w autobusie ryczą ze śmiechu.

- Teraz synek ma pięć lat i jest bardziej opalony - śmieje się Nada. Dała mu dwa imiona: Adrian, bo ładnie brzmi i fajnie, jak jego przyszła dziewczyna będzie tak na niego wołać, i Ahmed, żeby wiedział, gdzie są jego korzenie.

Nada znowu się śmieje, bo ostatnio kolega, też Sudańczyk, który ma żonę Polkę, opowiadał, że jego syn to chyba jeszcze nie wie, że jest czarny.

Anna (imię zmienione), córka Kenijki i Liberyjczyka, urodzona w Polsce, po polskich szkołach, co jakiś czas brutalnie się o tym przekonywała. Ostatnio, gdy szukała pracy na wakacje. Zadzwoniła do warszawskiego hotelu, gdzie potrzebowali recepcjonistki. Rekruterka zaprosiła ją na rozmowę, ale kiedy przyszła, usłyszała: - Czego pani tu szuka? Ja rozmawiałam przez telefon z Polką.

Simon się denerwuje: - Nawet jak Olisadebe miał już polskie obywatelstwo, jeden dziennikarz mówi o nim: "Nigeryjczyk z polskim paszportem". To znaczy, że czarny nie może być Polakiem? Ja spędziłem siedem ważnych lat w moim życiu tu, w Polsce, nie w Kamerunie. To, co robię, robię dla Polski, nie dla Kamerunu. Ja krytykuję Polskę nie jako czarny czy Afrykańczyk, który tu mieszka. Krytykuję, bo myślę, że jest taki obowiązek społeczny.

Dołącza Abdel Mandili: - Czy tego chcecie, czy nie, już zostałem częścią tej kultury. Teraz martwię się o małego. Na biało go nie pomaluję.

Byle nie Murzyn

- Dobrze wam w Polsce? - pytam wszystkich po kolei.

- Tak - mówią jednym głosem.

- Czy w Polsce jest rasizm?

- Tak - znowu są zgodni.

Koronny przykład: "Murzyn".

Simon: - Kiedyś rozmawiałem ze znanym polskim reżyserem, starszy pan. I on mi radzi, żeby nasz teatr robił rzeczy lekkie, bo wtedy będziemy mogli np. pojechać do Polonii w Australii, i teraz, uwaga, dokładnie tak powiedział: że możemy pokazać, jak polskie Murzynki robią teatr. Zatkało mnie. Wykształcony człowiek powiedział "Murzynki".

Larry Okey Ugwu: - Słowo Murzyn obraża. Ale w Polsce zauważyłem, że jest przyjęte nawet w słowniku języka polskiego. Trzeba od tego zacząć, od zakazania np. takich wierszyków jak "Murzynek Bambo", które rozpowszechniają stereotypy. "Mama powiada: napij się mleka / A on na drzewo mamie ucieka". A co ucieka na drzewo? No małpki! "Mama powiada: chodź do kąpieli, / A on się boi, że się wybieli". A dlaczego? Bo boi się mycia.

Nada: - Wiadomo, że Murzyn równa się niewolnik. Bo co innego oznacza powiedzenie "robić za murzyna"? A ja nie czuję się niewolnikiem. Cała Afryka jest już wolna. Po angielsku już od dawna nie mówi się Negro, tylko u nas się uparli mówić "Murzyn". Przecież jest rewolucja językowa, moglibyście to zmienić.

Simon stanowczo: - My jesteśmy Afrykańczykami.

Do dyskusji włączam językoznawcę prof. Jerzego Bralczyka: - Mówienie "Afrykańczyk" jest niezgodne z prawdą w większości przypadków. Bo ci ludzie mogą pochodzić przecież z Ameryki Północnej czy Południowej, czy skądkolwiek bądź.

Simon: - No to może być Afroamerykanin.

Larry: - "Czarny" może być. Pani nie jest biała, ale na ludzi o jasnej karnacji mówi się biały, a o ciemniejszej - czarny.

Jednak Simon się krzywi.

Profesor Bralczyk: - Określenie "czarny" wydaje się zbyt prostym przypisaniem cechy i dlatego może być identyfikowane negatywnie. Były szanse, by słowo "Murzyn" było obiektywne, ale coraz częściej sami czarnoskórzy postrzegają je jako nacechowane negatywnie. Najmniej negatywne jest chyba określenie "czarnoskóry" albo "ciemnoskóry".

Profesor robi pauzę: - Ale ja się zastanawiam, czy w ogóle takie określanie jest potrzebne. Samo informowanie o kolorze skóry wskazuje na rozróżnianie ras. Przecież nie mówi pani o swojej koleżance, że jest biała. Może najbardziej politycznie poprawne byłoby w ogóle nieużywanie żadnych z tych określeń.

Dni Afryki w Wegajtach

Dyskusja schodzi na politykę.

Simon: - Trzy lata temu Nigeryjczyk został zabity w swoim mieszkaniu na Saskiej Kępie w Warszawie. Pisaliśmy wtedy do ministra spraw wewnętrznych Ryszarda Kalisza. Rząd się zmienił, ale do tej pory nie znaleziono morderców. Nie ma w Polsce ani jednej organizacji, która w takiej sytuacji pilnuje policji, prokuratury, sędziów. Tylko na media możemy liczyć. Jest dużo rasizmu w Niemczech czy Anglii, ale tam organizacje antyrasistowskie są bardzo aktywne. Idą do szpitala, robią zdjęcia, naciskają policję. W Polsce powinna być narodowa instytucja, która jest tylko od rasizmu. A rasizm był do tej pory pod pełnomocnikiem ds. równości kobiet i mężczyzn. Teraz nawet tego nie ma.

I ciągnie dalej: - Zawsze jak dotykasz problemu cudzoziemców, dotykasz problemu patriotyzmu. Tylko że niektórzy nie rozumieją, że patriotyzm to też działalność obywatelska. Czytałem Słowackiego, Mickiewicza, polską historię. Przecież ten kraj był kolonizowany, dokładnie jak Afryka. Mamy wiele wspólnych spraw i trzeba je pokazać. To jedyny kraj w Europie, gdzie można to zrobić.

I oto nadarza się okazja. Mieszkaniec Węgajt zadzwonił ostatnio do Simona: - Musicie tu wrócić. Żeby ludzie zrozumieli.

Abdel, który po tym pobiciu parę dni temu znów trafił do szpitala, bo nagle stracił przytomność, po prostu się boi.

Ale Simonowi pomysł powrotu do Węgajt się podoba. Chce napisać projekt o dofinansowanie do sejmiku województwa warmińsko-mazurskiego. - Wrócimy tam i zorganizujemy Dni Afryki. Z muzyką, śpiewem, pokazem teatralnym, jedzeniem. Żeby odczarować to miejsce.

Larry: - Węgajty to jest bardzo przyjazne miejsce. Zawsze znajdzie się parę zagubionych chłopaków, którzy zrujnują cały dorobek tego miasteczka. Ale tam mieszkają wspaniali ludzie o otwartych umysłach. To nie może ich zastraszyć. Ja jestem za tym, żeby wrócili, i jestem pewien, że ludzie przyjmą ich ciepło.

Aleksandra Krzyżaniak-Gumowska


Źródło: [link widoczny dla zalogowanych]
Powrót do góry
Zobacz profil autora
seeker




Dołączył: 04 Sie 2005
Posty: 1143
Przeczytał: 0 tematów


PostWysłany: Wto 9:32, 15 Sie 2006    Temat postu:

Shocked Jest popyt, jest i podaż...

Grób lekko używany sprzedam

[link widoczny dla zalogowanych]

Koło Matejki to chciałoby się spocząć na zawsze

Grób. Grobowce. Rakowice - do końca aukcji cztery dni. Opcje transportu - odbiór osobisty. Koszt wysyłki - brak danych. Licytacja na Allegro zaczyna się od złotówki. Licytacje na cmentarzu kończą się w okolicach 50 tysięcy. Najlepsze groby idą po 300 tysięcy.

Nie myślimy o tym na co dzień. Właściwie - wcale o tym nie myślimy. Trzydziestolatki nie muszą kupować grobów, to śmieszne.

Trzydziestolatek powinien myśleć o grobie jak o polisie ubezpieczeniowej. To odpowiedzialność za bliskich.

Podziały są ostre, a krakowianie zaczęli ostatnio o grobach dużo dyskutować. Groby trafiły na cmentarne licytacje. Grobami obdarowuje się najbliższych. Grobowy handel jest już w biurach nieruchomości i w internecie.

Na trzydziestkę dostałem grób

Master of Business Administration i 30 lat - Paweł ma powody do świętowania. Przez swoje niezbyt długie życie zdążył wziąć ślub, rozwieść się, dorobić dziecka, dwóch mieszkań - w Nowym Sączu i Krakowie. Jest menedżerem w światowym koncernie - MBA otwiera mu drogę do zarządu polskiego oddziału firmy. Jest co oblewać.

W restauracji przy Rynku rozmawiamy o prezentach. Płyty, zdjęcia, obrazy, dobre whisky. - A rodzice kupili mi grób - rzuca Paweł.

Cisza. Paweł sporo już wypił, może przesadza.

- No grób. Wiecie, piwnica, marmur czy tam granit i krzyż... Mam niezły dyplom, zrobili mi prezent - wyjaśnia śmiertelnie poważnie.

Paweł urodził się w Nowym Sączu. Rodzina w tym mieście mieszka do dziś, on przeprowadził się do Krakowa. - Przecież masz dopiero trzydziestkę - mówię. - Po cholerę?!

- Przynajmniej sam nie będę musiał szukać. Jest jak ubezpieczenie na życie, dla rodziny oczywiście. Szkoda, że w Krakowie. Bo to dla mnie miasto przechodnie. Pewnie za kilka miesięcy wyniosę się do Warszawy. Potem może jeszcze dalej. Wolałbym może w tym Sączu, bo tam się urodziłem. Ale, jak to się mówi, darowanemu koniowi w zęby się nie zagląda! - śmieje się Paweł.

Postanowiliśmy przyjrzeć się tym zębom.

Nieboszczyki leżały tam krótko

Najbliżej do internetu, na Allegro. Oferta jest, choć niewielka. "Cmentarz Rakowicki. Grób. Grobowce. Rakowice" - ogłasza "madmaciej". W treści anonsu: "Odstąpię miejsce pod grobowiec na starym Cmentarzu Rakowickim w Krakowie. Miejsce po podwójnym na szerokość grobie ziemnym bez piwniczki. Atrakcyjne położenie przy alejce, zabytkowa część Rakowic. Miejsce wieczyste. Odległość od wejścia ok. 100 m. Dodatkowe szczegóły wysyłam na maila".

Dalej kilka zastrzeżeń: "Licytacja po obejrzeniu przedmiotu aukcji lub konsultacji telefonicznej. Wszystkie niepoważne oferty i próby licytacji będą usuwane z aukcji. Zastrzegam sobie prawo do zakończenia aukcji przed czasem ze względu na ogłoszenia w innych mediach".

Poniżej numer telefonu. Wysyłam maila, ale nie mogę się doczekać odpowiedzi. Dzwonię.

- Kwatera 25 A, rząd północ. Przy alejce. Znak szczególny: podwójny na szerokość z czarnym metalowym krzyżem. Grób Puchów, przez "ch" - opowiada grzecznie miły głos na ucho dwudziestoletniego chłopaka.

A cena? - dopytuję.

- 25 tys. zł.

- Coś można z tego zejść?

- Żadnych negocjacji. Koszty notariusza dzielimy po połowie. To bardzo dobra oferta.

Licytacja zaczyna się od złotówki. Ale skoro oferta tak dobra, to zapytam, dlaczego. - Czemu to taka okazja?

- Trzeba zrobić jeden dil. Na razie pod ziemią są szczątki naszych pradziadków, wypadałoby je przenieść. Ale mama się zgadza, nie będzie kwasu. Grób od początku lat 80. nieużywany!

Trudna sprawa. Za trudna.

Idziemy na cmentarz. Tu wystarczy się porozglądać. Przy alejce prowadzącej do grobowca rodziców Jana Pawła II na nagrobnej granitowej tablicy zamiast nazwiska wykuto ofertę: "SPRZEDAM", w miejscu daty śmierci - numer telefonu komórkowego.

Dzwonimy: - Ten numer znaleźliśmy na grobie. Niezła reklama.

Odbiera mężczyzna: - A, tak... Jak wieszałem kartki, to mi je po kilku dniach zrywali. Poza tym bałem się, że mi puste tablice nagrobne ktoś ukradnie. No to kazałem wyryć ofertę na nagrobku. Teraz mam sporo telefonów.

- To za ile ta mogiła?

- Znakomita lokalizacja, w drodze do rodziców Papieża Polaka. W zacienionej alejce, między brzózkami. A grób jest spory, dla rodziny wielopokoleniowej, 36 trumien się w nim zmieści.

- Cena?

- Ponad 70 tysięcy złotych by kosztował.

Jest tam ktoś pochowany? - pytamy nauczeni doświadczeniem z Allegro.

- Grób jest pusty.

- Ale na nowy nie wygląda.

- Bo jest lekko używany...

- ?!

- Nieboszczyki leżały tam krótko. Już ich nie ma. Można sprawdzić! Grób kupiłem od znajomego, teraz chcę sprzedać.

Obiecujące. Ale jeszcze poszukamy.

Blisko Matejki za 43 tysiące

Józef Firek z podkrakowskich Zielonek jest zapobiegliwy. Niedawno skończył pięćdziesiątkę. Pomyślał więc, że dobrze byłoby zadbać o miejsce wiecznego spoczynku.

- Jak na Zielonki to odniosłem sukces. Prowadzę firmę handlującą ogrodzeniami. Na finanse nie narzekam. Dom, samochód, wszystko mam. Jedyne, czego nie mam, to rodzinnego grobowca - zamyśla się.

Prezes Firek od kilku miesięcy rozglądał się za atrakcyjną lokalizacją. Myślał o kameralnym cmentarzu w Zielonkach, ale bardziej odpowiadała mu metropolitalna nekropolia na krakowskich Rakowicach. - Bo na Rakowicach czuć historię. Piękne, rzeźbione nagrobki, w których ludzie spoczywają po dwieście lat! I to jacy ludzie: Matejko, Modrzejewska, rodzina Kossaków. Tak, koło Matejki to chciałoby się spocząć na zawsze - wzdycha.

Marzenie Józefa Firka spełniło się w ostatni lipcowy poniedziałek. Nie mógł uwierzyć szczęściu, kiedy dowiedział się że krakowski Zarząd Cmentarzy Komunalnych wystawia na licytację 10 piwnic wśród najstarszych grobowców na Rakowicach.

Groby pochodzą z odzysku.

- Tak atrakcyjne miejsca wygospodarowaliśmy po przekopaniu grobów, których od lat nikt nie opłacał - wyjaśnia Marta Potyran, kierownik biura krakowskich cmentarzy. - Szczątki przenieśliśmy do mogiły zbiorowej.

Dotąd, by zostać pochowanym w tym nobilitującym miejscu, trzeba było mieć rodzinny grobowiec lub zasłużyć się dla miasta i uzyskać zgodę prezydenta Krakowa na pochówek. Teraz mamy wolny rynek. Do lipcowej licytacji zgłosiło się kilkanaście osób, w tym trzech pośredników nieruchomości. Groby licytowali jak dzieła sztuki, w niewielkiej salce przy cmentarzu przebijali cenę co tysiąc złotych.

- 35 tysięcy po raz pierwszy! 35 tysięcy po raz drugi! 36 tysięcy! 50 tysięcy po raz trzeci! Sprzedane!!! - wykrzykiwała pracownica biura cmentarzy. - Grób w kwaterze CC, rząd drugi, miejsce piąte został sprzedany panu z numerem 3 za 50 tysięcy złotych!

Tęgi 40-latek wydał na groby 90 tys. zł. Pierwszy - przy mogile powstańców Wiosny Ludów z 1848 roku - kupił za 50 tys. zł, drugi - w pobliżu cmentarnej kaplicy - taniej o 10 tys. zł.

- Nie dla siebie - wyjaśnia. - To doskonała lokata kapitału. Grobów w centrum Krakowa jest mniej niż mieszkań. A te z zabytkowej części Rakowic można porównać do apartamentów w pobliżu Wawelu. To prawdziwa rzadkość. Liczę, że w ciągu dwóch lat sprzedam je ze stuprocentowym przebiciem.

Prezesowi Firkowi jedna z lokalizacji szczególnie przypadła do gustu - zaledwie 30 metrów od grobu Jana Matejki. Cena wywoławcza: 30 tys. zł. Dla pana Firka to niewiele.

- Za bliskie sąsiedztwo Matejki mógłbym zapłacić nawet dwa razy tyle - kalkulował.

Dlatego po licytacji był pewien, że zrobił świetny interes. Grobowiec wylicytował za 43 tys. zł. Przetarg rozegrał taktycznie, jak na rasowego biznesmena przystało. Upatrzoną przez niego piwnicę licytowano jako ósmą w kolejności. Prezes nie włączał się więc do wcześniejszych licytacji, choć stać go na to było. Dał się wyszumieć pośrednikom nieruchomości.

- Opłaciło się, ceny mojego grobu już tak nie podbijali - cieszy się. - Resztę pieniędzy zaoszczędzonych na licytacji dołożę do nagrobka. Takiego w zabytkowym stylu, by nie zepsuć harmonii okolicy.

Zachodnia Polska ma najwięcej przekopów

Z obrotu licytacji i rosnących cen nie byli zadowoleni emeryci z Nowej Huty. - Marzyliśmy z żoną, by spocząć w pobliżu rodziny Kossaków. Bardzo lubimy ich malarstwo. 30 tysięcy jeszcze moglibyśmy zapłacić, mamy w końcu jakieś oszczędności, ale 50 to już stanowczo za dużo na nasze możliwości - wzdychał starszy pan, który przegrał licytację z pośrednikiem nieruchomości. - No cóż, pochowają nas pewnie w Nowej Hucie.

Najtaniej jest jednak na Prądniku Czerwonym. - 7,5 tys. zł. W tym już opłata za użytkowanie terenu przez 50 lat - mówi Marcin Banasik, prawnik BGK Iustitia zajmujący się krakowskim rynkiem nieruchomości. - Oczywiście, najdroższe są Rakowice. Wywoławcze ceny piwniczek na przetargach zaczynają się od 30 tys. zł. Do tego 7532 zł za użytkowanie terenu. Ale wolnorynkowe ceny niektórych grobowców dochodzą i do 300 tys. zł.

Bo grób to rodzaj nieruchomości. Ale to nie zwykła działka. - Miałem przypadek małżonków, którzy po rozwodzie musieli podzielić się m.in. grobem. A prawo do grobu reguluje kodeks cywilny i specjalna ustawa. O tym, co zrobić z grobem, musiał zdecydować odrębny proces - tłumaczy nasz prawnik. Wylicza rodzaje grobów: zwykłe - ziemne, murowane - rodzinne i katakumby. - W przypadku grobu murowanego działają prawa zbliżone do umowy najmu. W nieograniczonym czasie można korzystać z loży murowanej. "Sprzedać" miejsce można już za życia - twierdzi Marcin Banasik. Mecenas precyzuje, że samo prawo do grobu nie jest tym samym, co prawo własności. - Tu chodzi o dysponowanie grobem - wyjaśnia.

Skomplikowane. Ale to już nie problem małżeństwa emerytów z Nowej Huty. Przypadnie im pewnie miejsce przydzielone przez gminę. Dyrektor Zarządu Cmentarzy Komunalnych Anna Rybakiezy-Ralska przypomina, że gmina wskazuje miejsce, jeśli ktoś nie ma go wykupionego. - Najtańsze to zwykły grób dla jednej osoby, kosztuje 433 zł - mówi. - A po 20 latach takie ziemne groby można "przekopać".

Przekopać?! Pani dyrektor wspomina tu o tzw. wskaźniku przekopań.

- Pokazuje on, na ile ludzie dbają o groby, jak długo pamiętają najbliższych. Bo jeśli ktoś nie zapłaci za przedłużenie użytkowania terenu, po 20 latach można w grobie ziemnym pochować kolejną osobę, czyli można grób przekopać.

A ile tych przekopań ostatnio w mieście? - pytamy.

- Więcej. Upomnień o opłacenie grobu wysłaliśmy w ubiegłym roku ponad 2 tysiące. Ale inaczej to wygląda za granicą, inaczej w Polsce, inaczej nawet w różnych regionach Polski.

Proszę opowiedzieć! - zachęcamy.

- Z moich kontaktów z innymi dyrektorami cmentarzy wiem, że krakowianie należą do najbardziej konserwatywnych. Choć przekopań jest więcej, to na pewno nie tyle co choćby w Poznaniu czy Warszawie. Generalnie zachodnia Polska ma najwięcej przekopów. Za to do nas wciąż przychodzą coraz młodsi. Ludzie robią się bardziej zapobiegliwi. Dawniej staruszkowie, a dziś i trzydziestolatki.

Nie muszę leżeć przy Matejce

Pytamy znajomych, czy to normalne, żeby kupować groby, nim się umrze.

- Wkurzasz mnie z tym swoim świętym zdziwieniem. Może nie straciłeś nigdy nikogo bliskiego i nie wiesz, jak wyglądają pogrzebowe formalności! - denerwuje się Marta (32 lata), reżyser filmowy. Skończyła właśnie zdjęcia do debiutu.

- A co mnie obchodzą formalności po mojej śmierci? - wtrącam zaczepnie.

Marta: - Idiota! Pewnie nawet nie zrobiłeś upoważnień do swoich kont dla najbliższych.

Jakich upoważnień? - nie kryję świętego zdziwienia.

- Masz wszystkich gdzieś i jeszcze nie widzisz problemu. Rodzina naprawdę nie ma głowy do załatwiania urzędowych bzdur właśnie wtedy, kiedy świat zwalił się jej na głowę. A jak masz miejsce na cmentarzu, oszczędzasz im nerwy. Bo standardowo urzędnik przydziela podłą działkę na końcu miasta. Wątpię, żeby twojej rodzinie to się podobało. Na pewno będzie chciała wybrać choć cmentarz, a to w kilka dni prawie niemożliwe.

- Ale ja żyję! Zresztą, nie muszę leżeć przy Matejce!

Marta: - To załatw sobie miejsce gdzie indziej.

Bartłomiej Kuraś, Wojciech Pelowski


Źródło: [link widoczny dla zalogowanych]
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Wyświetl posty z ostatnich:   
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum Xavier Naidoo & Söhne Mannheims Group Strona Główna -> Freestyle Wszystkie czasy w strefie EET (Europa)
Idź do strony Poprzedni  1, 2, 3, 4, 5, 6  Następny
Strona 3 z 6

 
Skocz do:  
Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach


fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by phpBB © 2001, 2005 phpBB Group
subMildev free theme by spleen & Programosy
Regulamin